Czasem życie pisze scenariusze, które mogłyby posłużyć za fabułę filmową. Tak było w przypadku lekarki, która po 15 latach spędzonych w szpitalnych korytarzach postanowiła odmienić swoje życie. Wszystko zaczęło się od miłości – nie tylko do ludzi, którym pomagała jako anestezjolog na oddziale ginekologiczno-położniczym, ale także do morza, wolności, natury… i ukochanego Emila. Pasja do żeglarstwa zrodziła się w jej sercu i stopniowo zaczęła przyćmiewać dotychczasowe priorytety. Dziś, zamiast białego fartucha, nosi żeglarski sztormiak, a gabinet lekarski zamieniła na pokład żaglowca „Fryderyk Chopin”. Mowa o Annie Gduli, znanej niektórym jako Lekarz na Gigancie.
Dlaczego więc, po tylu latach pełnej poświęcenia pracy, zdecydowała się na tak drastyczną zmianę? Dlaczego porzuciła karierę medyczną i wybrała życie pod żaglami? Zacznijmy od początku…
– Moja przygoda z żeglarstwem zaczęła się w 2021 roku. W czerwcu przyjechał do mnie przyjaciel mojego brata, z którym znaliśmy się już wiele lat, ale była między nami relacja tylko koleżeńska. Emil organizował wtedy rejs dla przyjaciół i rodziny na Mazurach. Zaproponował żebym popłynęła z nimi. Podczas tego rejsu dowiedziałam się, że Emil od długiego czasu darzy mnie poważniejszym uczuciem i tak jakoś od tego momentu zaczęła się nasza wspólna przygoda w życiu osobistym i na wodzie – rozpoczyna lekarka.
Wszystko zaczęło się od prostych wypadów na Mazury, które dla mieszkańców Warmii stanowią naturalne miejsce na rekreację i odpoczynek.
Pływaliśmy najczęściej z Węgorzewa, bo mamy tam zaprzyjaźnionego armatora, a kiedy Emil poczuł się pewniej za sterem, nasi przyjaciele Iwonka i Mirek zaczęli nam pożyczać swoją łódkę na Jezioraku – wspomina.
Dzięki temu coraz częściej znajdowali się na wodzie, a jej partner Emil, zaczął śmielej wypływać na Bałtyk, zdobywając kolejne patenty żeglarskie.

Choć początkowo to Emil przejmował ster na bardziej wymagających wodach, ona sama długo nie czuła potrzeby podążania w ślad za nim na morze.
– Do pływania na morzu jakoś mnie nie ciągnęło. Doświadczyłam choroby morskiej podczas krótkiego rejsu z Gdańska na Hel i z powrotem. Zupełnie mi się nie chciało na morze wracać.
Mimo choroby morskiej i początkowego oporu, po latach wspólnego żeglowania, nadeszła chwila, która odmieniła jej podejście. Podczas pobytu na Wyspach Kanaryjskichh, gdzie postanowiła zrobić sobie przerwę od pracy zawodowej, odważyła się na swój pierwszy morski rejs.
– Emil jest w morzu zakochany i tak lubimy razem żeglować, że w końcu się przemogłam. Na pierwszy rejs morski popłynęłam w lutym tego roku, kiedy mieszkaliśmy na „Kanarach” – dodaje.
W trakcie tego rejsu walczyła z chorobą morską. Mimo tego nie poddała się i zaraz po powrocie, zapisali się z Emilem na Tall Ships Races. W lipcu popłynęli na „Gedanii” z Tallina do Szczecina.

KURS NA SZCZECIN I PIERWSZY SZTORM…
A do tego choroba morska.
Pierwszy dłuższy rejs to doświadczenie, które z pewnością zostaje w pamięci – zwłaszcza, gdy przywita cię sztorm. Anna, choć z bagażem żeglarskich doświadczeń z Mazur, szybko przekonała się, że ocean to zupełnie inny wymiar. Już po wyjściu z portu doświadczyła pierwszych trudności.
– Jeśli jesteś żeglarzem śródlądowym i wydaje ci się, że masz pojęcie o wietrze i falach, ocean szybko to wyobrażenie zweryfikuje. Przed wypłynięciem z portu podążasz na dziób, żeby sobie zrobić „selfiacza” i pokazać jaka to z ciebie „kozaczyca” i jak bohatersko wyruszasz na otwarte wody oceanu. Nagle łódka mija pirs i zalicza mocne chlupniecie, a Tobie żołądek po raz pierwszy podskakuje do gardła – relacjonuje nasza rozmówczyni.
To, co początkowo miało być przyjemnym rejsem, zamieniło się w walkę z chorobą morską. Utrzymanie równowagi na pokładzie było wyzwaniem, a zejście pod pokład przypominało sceny z horroru.
– Zejście pod pokład przypomina horrory, które oglądałam w dzieciństwie – te, w których ktoś szaleńczo ucieka i kamera goni za nim, wychylając się we wszystkich możliwych kierunkach – dodaje Anna.
– Początkowo kołysanie łodzi było nawet przyjemne – trochę jak taki masażyk kręgosłupa, turlanie lewa- prawa, prawa-lewa i tak w coraz szybszym rytmie. Po jakiejś godzinie, wraz ze wzrostem siły wiatru oraz wysokości fali, przyjemność zaczęła przechodzić w dyskomfort…. Zdążyłam przysnąć na chwilę a może na chwilę mi odcięło dopływ krwi do mózgu, wiem tylko, że popadłam w niebyt na kilka godzin, wachty w godzinach 04:00-08.00 nie pamiętam a następnego dnia obudziłam się z uczuciem jakby mnie ktoś przepuścił przez wyciskarkę do czosnku. Choroba morska powaliła sporą część naszej załogi (oczywiście dołączyłam do tego grona wybrańców losu), przez co Gedania na kolejne kilkanaście godzin zamieniła się w statek widmo, zamieszkały przez snujące się w powolnym tempie zjawy- opowiada Gdula.

Ta historia nie jest tylko o zrodzonej pasji do żagli, ale także o odwadze, by przekraczać własne granice i wytrwale dążyć do tego, co naprawdę przynosi spełnienie.
– Kilka godzin morskiego horroru wystarczy w zupełności na pierwszy raz – dodaje z humorem.
Z CHOPINA NA CHOPINA
Na pokład żaglowca „Fryderyk Chopin” trafiła zupełnie przypadkowo, choć żeglarskie plany na ten rok istniały już od jakiegoś czasu.


– Rozważaliśmy Morze Śródziemne, a może dalszy wypad gdzieś do Azji Wschodniej– opowiada.
Pewnego dnia odebrała wiadomość od kolegi z pracy, który przekazał jej, że rodzice dzieci biorących udział w projekcie „Niebieska Szkoła” na „Chopinie” szukają lekarza na przelot przez Atlantyk.
– Pomyślałam, czemu nie? Lekarzem jestem, chwilowo nie pracuję, jeśli potrzebna jest pomoc, to płynę. Przylatuje do nas Emil i będzie tutaj oficerem stażowym. Płyniemy razem do Brazylii.– mówi z uśmiechem.
Tak oto spontanicznie znalazła się na pokładzie.
– Odkąd weszłam na pokład Chopina, denerwowało mnie tu prawie wszystko. Głośny dźwięk dzwonka szkolnego na pobudkę. Te wszystkie żagle i linki, które mają kosmiczne nazwy i których trzeba się nauczyć na pamięć, bo jak się nie zda linek, to ma się bana na wyjście ze statku w porcie. Hałas agregatu pracującego 24/7. Statkowe robaczki, które chyba ubzdurały sobie, że wyruszają przez ocean na podbój świata. Upał na zewnątrz i klimatyzacja wewnątrz. Itp, itd. Cała ta irytacja nagle mi przeszła jak ręką odjął, kiedy tylko wyszliśmy na Wielką Wodę. Wtedy zrozumiałam, że tak naprawdę denerwował mnie postój w porcie.
– Na razie żadnych poważnych przypadków nie było, tylko jakieś skaleczenia małe, uraz kostki, nic z czym sobie by anestezjolog nie poradził. Mamy całkiem dobrze wyposażone ambulatorium na statku, nawet defibrylator.
CZY WRÓCI NA SZPITALNE KORYTARZE?
Podjęcie decyzji o przerwie w karierze zawodowej nie było łatwe, ale dziś lekarka-żeglarka nie ma wątpliwości, że było to właściwe posunięcie.
– Ten rok bardzo mnie zmienił, dał mi całkiem inne spojrzenie na życie – przyznaje z zadowoleniem wspominając swoje doświadczenia z żeglarskich wypraw.
Mimo tego nie zamierza na stałe rezygnować z medycyny. Specjalizacja anestezjologiczna, szczególnie w położnictwie, wymaga precyzyjnych umiejętności manualnych, a jak sama zauważa, dłuższy czas bez praktyki może skutkować ich osłabieniem. „Dlatego od stycznia planuję wrócić do pracy, a na jak długo – jeszcze nie wiem” – mówi, nie chcąc całkowicie porzucać swojej medycznej drogi.
W 2025 roku staną przed nią kolejne wyzwania. Poza powrotem do anestezjologii, planuje zaangażować się w walkę o zwiększenie dostępności znieczulenia zewnątrzoponowego podczas porodów w Polsce – temat, który, jak zaznacza, jest od lat zaniedbywany.
Jednocześnie nie porzuca swojej miłości do żeglarstwa i planuje kolejne kroki na tym polu. W przyszłym roku zamierza zdobyć patent Jachtowego Sternika Morskiego (JSM) i ukończyć kurs STCW, który pozwoli jej pełnić funkcję lekarza oficera na statkach. „Chcę życie zorganizować tak, aby spędzać na morzu więcej czasu” – mówi, łącząc swoje dwie wielkie pasje: medycynę i żeglarstwo.
zdjęcia: Lekarz na Gigancie
